al inc

Piękny hotel otoczony palmami, gdzieś w malowniczym kurorcie. Catering z opcją All-inclusive –szwedzki stół, a na nim lokalne specjały przemieszane z europejskim standardem. Na powietrzu
kompleks basenów, leżaki i bar, w którym serwują kolorowe drinki z palemką. Brzmi jak wakacje marzeń? Dla większości z Was pewnie tak, dla mnie niestety nie.

Na początku chciałam napisać, że nie lubię iść na łatwiznę. Taki charakter, nic z tym nie zrobię. Bo wiem, ze łatwo jest pójść do biura podróży, wybrać interesujące nas miejsce (albo takie, które ładnie się prezentuje w katalogu), zapłacić i odliczać dni do wyjazdu. W moim przypadku jest zupełnie inaczej. Po prostu czasem nachodzi mnie myśl, że czas
wyrwać się z tej okrytej smogiem Warszawki, i polecieć gdzieś. Tak po prostu. Włączam wtedy komputer, wpisuję adres wyszukiwarki lotów, wpisuję interesujące mnie daty i wybieram „losowy kierunek”. Tak właśnie trafiłam m.in. do Aten. Potem bookuję hotel (względnie hostel), sprawdzam możliwe połączenie z lotniska i voilà! Wycieczka (prawie) Wierzcie lub nie, ale takie wyszukiwanie i planowanie to dla mnie ogromna frajda (prawie taka sama, jak zwiedzanie 🙂

Wystarczy łóżko

Szczerze mówiąc, hotel nie jest dla mnie ważny. Nie potrzebuję willi z basenem, szwedzkim stołem, i milionem Januszów kradnących wszystko, co się da. Potrzebuję miejsca, w którym
będę mogła zostawić swoje rzeczy, naładować telefon i przespać się po całym dniu zwiedzania. Nie rozumiem ludzi, którzy wydają miliony monet na ekskluzywny hotel i podczas urlopu nie opuszczają go ani na chwilę. Bo w moim mniemaniu na urlop się jedzie żeby „nie spać, zwiedzać, zapie*dalać” a nie „opie*dalać się”.

 

Custom option

Wybranie przelotu i hotelu to dopiero początek zabawy. Jestem sama sobie sterem, żeglarzem, okrętem, więc przewodnikiem też. Przeglądam przewodniki, przekopuję Internety, oglądam zdjęcia. Ustalam, co gdzie, jak i za ile. Co jest przereklamowane, a co warto odwiedzić? Znajduje klimatyczne miejsca, knajpki z dobrym lokalnym jedzeniem i bary z dobrą muzyką, takie, gdzie nie ma turystów, ścisku, hałasu i gdzie można poczuć prawdziwy klimat danego miasta.

Oczywiście, nie mówię, ze odpuszczam sobie główne atrakcje, po prostu zmniejszam ich liczbę, wybierając to, co mnie interesuje. (będąc w Barcelonie, z racji braku zainteresowania piłką nożną, odpuściłam sobie zwiedzanie Camp Nou, czym wywołałam „ale jak to?!” u większości znajomych).

 

Wspomnienia

Nie zabieram ze sobą nie wiadomo ile. Nie tworzę zestawów, które będę ubierać. Moje wszystkie ciuchy są szarobure, wiec wszystko pasuje do siebie. Wystarczą jeansy, kilka t-shirtów i coś na długi rękaw. I wygodne buty. Bo bez tego ani rusz. Do tego aparat, mapa i przewodnik. Nic więcej do szczęścia mi nie potrzeba, Nie muszę wyglądać pięknie, nie muszę brać miliona rzeczy. Jadę z w połowię pustą walizką, Aby zapełnić ją wspomnieniami, pamiątkami i lokalnymi rarytasami.

Wakacje „all inclusive” nie spełniają swojego podstawowego zadania – nie zanurzają w obcym miejscu, w obcej kulturze, w obcym języku. Nie dają szansy spróbować i posmakować innego świat –a ja właśnie po to podróżuję. Chcę zobaczyć, poczuć na własnej skórze kawałek innego kraju. Pomieszkać w innym mieście, zjeść w tamtejszych knajpkach, pojeździć tamtym metrem i
autobusami. Popatrzeć, jak tam żyją. Pochodzić po tamtych ulicach, bazarach, parkach. Zjeść mandarynkę prosto z drzewa i wypić butelkę sangrii nad morzem. Przywieźć masę zdjęć i wspomnień.

 I mimo, ze wracam z takich wycieczek zmęczona, to jednak jestem bogatsza o nowe doświadczenia. Bo podróże kształcą. Ale tylko takie.